Żeby uszczęśliwić ochronę zdrowia, trzeba by komuś zabrać - tłumaczy minister Religa. Lekarz chcą więc wreszcie uderzyć tak mocno, by rząd komuś zabrał, a im dodałWedle ostatniego badania CBOS po raz pierwszy od początku lat 90. większość społeczeństwa uznała, że lekarze strajkują słusznie - w połowie maja protesty miały 61 proc. poparcia. Kiedy CBOS pytał o szczegóły protestu, okazywało się, że jedyne działania, na które było przyzwolenie, to demonstracja intencji. Lekarzom wolno wywieszać plakaty i flagi na szpitalach i przychodniach, ale w środku powinni pracować normalnie. Nie zgadzamy się na wypisywanie recept na niewłaściwych drukach tak, by pacjent musiał płacić pełną cenę leku. Nie pozwalamy też lekarzom na odmowę wystawiania aktów zgonu czy też na pracę jak na ostrym dyżurze, bo powoduje to spiętrzenie kolejek. Nawet odmowę wypisywania sprawozdań do NFZ popiera zaledwie jedna trzecia obywateli, choć ta forma protestu godzi nie w pacjenta, tylko w zakład pracy, w którym lekarz pracuje - nie będzie sprawozdania, nie będzie pieniędzy z NFZ za wykonaną pracę. Na festiwal kolorów przed każdym szpitalem nie możemy jednak liczyć, bo flagi i plakaty dawno już się zgrały. Flagi mogłyby powiewać latami, a nikt by się nimi nie przejął. Biały personel nauczył się na własnej skórze, że wszelkie etyczne formy nacisku są żałośnie nieskuteczne i nie mobilizują żadnego z rządów do poprawy płac pracowników służby zdrowia. 16 lat transformacji jest tego wyraźnym dowodem. A dziś lekarze chcą 30-proc. podwyżek płac od zaraz, a 100-proc. w przyszłym roku.Badanie CBOS zostało przeprowadzona 12 maja, dwa dni po manifestacji w Warszawie, ale jeszcze przed strajkami w szpitalach dziecięcych. Strajki w pediatrii nawet mimo starań o ich najmniejszą dolegliwość naruszyły kulturowe tabu. Badanie zrobiono także przed konfrontacyjnym kursem przyjętym wobec strajkujących przez część mediów i część rządu. Piątkowy sondaż \"Gazety\" pokazuje, że poparcie dla strajkujących stopniało o połowę. A im bardziej będzie się przedłużał i rozszerzał protest, tym należy spodziewać się więcej medialnych ataków na protestujących.Tyle tylko, że strajkującym coraz mniej zależy na poparciu opinii publicznej. Jeszcze się do tego oficjalnie nie przyznają, na pewno tego nie powiedzą przed kamerą, ale w rozmowach między sobą i w rozmowach z dyrektorami szpitali \"dobro pacjenta\" liczy się coraz mniej. Wielkie słowa, jak powołanie czy misja u coraz większej grupy lekarzy, wywołują jedynie wściekłość. Można nad tym ubolewać, ale trzeba przyjąć, bo tak po prostu się stało. Lata upokorzeń płacowych doprowadziły do erozji postaw. Etos stopniał. Dać, ale niektórym Na początku marca premier zapowiedział, że resort zdrowia przygotuje systemowe rozwiązanie umożliwiające wzrost płac w ochronie zdrowia w ciągu najbliższych trzech lat. Do zespołu zostali zaproszeni przedstawiciele największych związków zawodowych ochrony zdrowia i samorządy zawodowe lekarzy i pielęgniarek. Już w kwietniu powstał projekt, który w najbliższy wtorek ma przyjąć rząd i skierować do Sejmu na szybką ścieżkę legislacyjną. Wedle projektu NFZ ma wyodrębnić pewną pulę pieniędzy wyłącznie na wzrost płac, wyłącznie w szpitalach publicznych i wyłącznie dla pracowników etatowych. Te pieniądze dyrektorzy szpitali muszą wydać na podniesienie płac. Jeśli się okaże, że przeznaczyli je na inny cel, będą musieli pieniądze zwrócić do NFZ. Jednym słowem jest to pomysł na przepompowanie pieniędzy z NFZ do szpitali i to wyłącznie na płace. Czasu jest bardzo mało. Parlament musiałby uchwalić ustawę w trzy miesiące, by już od października NFZ mógł przekazywać dodatkowe pieniądze na płace. Pieniądze są - 800 mln zł z rezerw NFZ. Jego prezes Jerzy Miller to potwierdził. Ale wokół projektu, jeszcze nim przyjął go rząd, toczy się ogromny spór. Lekarze byli projektowi od początku przeciwni i teraz zapowiadają, że jeśli ustawa zostanie uchwalona, zaskarżą ją do Trybunału Konstytucyjnego. Dlaczego? Od ponad dziesięciu lat lekarze byli zachęcani do przechodzenia z etatów na kontrakty. Był to sposób, by mogli dostawać więcej pieniędzy do ręki. Państwo im nie mogło zapewnić przyzwoitych zarobków, więc namawiało - po raz pierwszy robił to minister Jacek Żochowski z SLD w 1996 r. - by zawierali umowy cywilnoprawne, czyli kontrakty. Dzięki temu manewrowi lekarz opłacał mniejsze składki ZUS, nie dostawał \"trzynastki\", ryzykował mniejszą emeryturę, ale co miesiąc dostawał więcej niż na etacie. Kolejni ministrowie zdrowia popierali tę formę zatrudnienia. Dziś są szpitale, gdzie wszyscy niemal lekarze są na kontraktach, na etatach zostali tylko ordynatorzy. W poradniach specjalistycznych większość lekarzy też jest kontraktowych. I teraz okazuje się, że nie będą mogli liczyć na jakiekolwiek podwyżki, bo dotyczą one tylko pracowników etatowych. Problem nie dotyczy tylko lekarzy. Na początku urzędowania minister Zbigniew Religa doprowadził do takiej zmiany prawa, by pielęgniarki też mogły zawierać ze szpitalami kontrakty. W Zachodniopomorskiem takich pielęgniarek jest sporo. I one też nie skorzystają z dobrodziejstwa ustawy o podwyżkach płac.Nie dostaną też większych pieniędzy te szpitale powiatowe, które przekształciły się w spółki, choćby jedynym ich właścicielem był powiat. Bo one nazywają się \"niepubliczne\". W praktyce może być tak, że w dwóch sąsiadujących ze sobą szpitalach zarobki pracowników od października zaczną się różnić o 30 proc. Minister Religa wie, że projekt, który rząd ma skierować do Sejmu, ma wiele wad, ale wybiera mniejsze zło - chce wywiązać się z obietnicy podwyżek już w czwartym kwartale tego roku. Niby wiemy, że kto szybko daje, dwa razy daje, ale w tym konkretnym przypadku ustawa jednym ma dać 30 proc. więcej, a innym nic. W dodatku cały pomysł nie jest żadnym rozwiązaniem systemowym, ale doraźną próbą załagodzenia strajków, zaś jej skutkiem będzie wzrost konfliktów między pracownikami służby zdrowia i rozregulowanie systemu.Podnieść płacę, zepsuć system Do tej pory zarówno kasy chorych, jak i ich następca - NFZ - płaciły szpitalom za wykonane usługi. Więcej operacji - więcej pieniędzy. Więcej chorych - większy zarobek. A w szpitalu dyrektor ze związkami zawodowymi negocjował system płac. Oczywiście, pole manewru miał małe, bo musiał zmieścić się w kwocie kontraktu, który zawarł z NFZ. Błędem kas chorych podczas przejścia na nowy system finansowania było to, że kalkulując koszty poszczególnych usług medycznych, wzięły za podstawę wynagrodzenia z czasów sprzed reformy, kiedy to biały personel należał do \"sfery budżetowej\". Płace były wówczas niskie, więc i ceny usług wypadły niskie. Na istotne podwyżki płac przez siedem lat od reformy szpitale pieniędzy nie znalazły.Wyodrębnienie pewnej puli pieniędzy NFZ na wzrost płac w szpitalach burzy zupełnie rolę Funduszu. Fundusz już nie tylko musi się troskać o liczbę zakupionych świadczeń medycznych, ale i o poziom wynagrodzeń w poszczególnych placówkach. Nie może strumieniem pieniędzy dostosowywać podaży świadczeń do zapotrzebowania na nie - czyli wymuszać redukcje jednych oddziałów, a rozbudowę innych poprzez większy lub mniejszy kontrakt. To jest niemożliwe, bo dodatkowe pieniądze ma przeznaczyć na płace. Takie rozwiązanie jest sprzeczne z dotychczasową logiką systemu i dotychczasową rolą Funduszu. Ogranicza i rolę NFZ, i samodzielność dyrektorów szpitali.Nic dziwnego, że propozycja resortu zdrowia nie podoba się prezesowi NFZ Millerowi. Na pięć dni przed przedstawieniem rządowi projektu resortowego okazało się, że poza Ministerstwem Zdrowia jest przygotowywany zupełnie inny, konkurencyjny projekt. Sprowadza się do tego, by wyżej wycenić poszczególne usługi, uwzględniając, które procedury medyczne są bardziej pracochłonne, a które kapitałochłonne. Szpital za ten sam tysiąc operacji dostałby więcej pieniędzy, które mógłby przeznaczyć na podwyżki płac. NFZ mógłby wtedy płacić za wykonane usługi, a dyrektor szpitala zarządzać pieniędzmi. Na wieść o takim konkurencyjnym projekcie \"Solidarność\" zagroziła strajkiem i premier wycofał się z poparcia dla niego. Nie wiadomo, jakie będą dalsze losy projektu, gdyż ministrowi Relidze się on spodobał. Ale do Sejmu pójdzie projekt resortowy, bo jest już gotowy, a trzeba działać szybko, by zdążyć przed październikiem. - Będziemy go poprawiać w Sejmie - zapowiada jednak minister.Dziś w służbie zdrowia mamy odwrotną sytuację niż z osławioną ustawą 203, kiedy w 2000 r. to parlament uchwalił podwyżki, ale bez pieniędzy. Teraz pieniądze są, ale nie wiadomo, jak je podzielić, by uspokoić strajkujących. Pacjent nie skorzysta Przy obecnym systemie opieki zdrowotnej pomoc państwa dla personelu medycznego wygląda jak pomoc bogatych krajów dla trzeciego świata - pieniądze są, tylko nie ma jak ich skonsumować. Przy czym rząd tylko przygotowuje ramy prawne, a pieniądze pochodzą z naszych składek. To, że NFZ ma przeznaczyć 800 mln zł w ostatnim kwartale na podwyżki płac, nie znaczy, że wicepremier Gilowska nagle okazała się hojna i rzuciła jakieś pieniądze. Po prostu pieniędzy ze składek jest więcej niż planowano, bo płace, a więc i składki, rosną szybciej.W ubiegłym roku też pojawiły się ponadplanowe pieniądze i dzięki temu pod koniec roku NFZ mógł kupić więcej porad i operacji, co sprawiło, że kolejki były mniej uciążliwe. Teraz - niezależnie od tego, jaki kształt przyjmie ustawa o podwyżkach, za tę samą liczbę usług NFZ zapłaci więcej. Pacjent nic na tym nie zyska, a nawet straci, bo pod koniec roku natknie się na limit i będzie musiał czekać do następnego roku. A lekarze nie chcą na podwyżki czekać nawet do października, jak proponuje minister Religa. Chcieliby ich od zaraz, a w przyszłym roku kolejnych. Na te kolejne w ogóle nie ma szans. Nie wystarczy pieniędzy z naszych składek, a budżet niewiele dołoży. Minister Religa rozwiewa wszelkie wątpliwości: - 100-procentowe podwyżki płac w przyszłym roku są nie do zrealizowania - mówi. - Żyjemy w jednym z najbiedniejszych krajów UE, taki mamy budżet. Do tego budżetu wszyscy wyciągają ręce. Żeby uszczęśliwić ochronę zdrowia, trzeba by komuś zabrać - wyjaśnia. Po kilku miesiącach w rządzie profesor zaczął argumentować jak polityk, a nie jak lekarz. Tak samo wyjaśniali problem niedofinansowania służby zdrowia kolejni ministrowie finansów. Lekarzom te wyjaśnienia już się znudziły. Chcieliby wreszcie uderzyć tak mocno, by rząd uznał, że komuś trzeba zabrać, by im dodać. I dlatego trudno przewidzieć, kiedy i jak skończą się protesty.Elżbieta Cichocka \"Gazeta Wyborcza\"Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl - www.gazeta.pl © Agora SA